суббота, 10 января 2015 г.

W ramionach Margalefu.

2014 rok pod wieloma względami okazał się bardzo ciężkim dla mnie. Dlatego wyjazd do Hiszpanii był pewnym zbawieniem od smutnych myśli i nadzieją na dobre zmiany. 17 grudnia zapakowani w plecaki pełne ekspresów, jedzenia i innych niezbędnych drobiazgów, wylądowaliśmy w Gironie. Było już około północy, więc zdecydowaliśmy się przenocować na lotnisku. Chłopaki na podłodze, dziewczynki na krzesłach (choć nie jestem pewna komu było bardziej wygodnie). Wyglądało to mniej więcej tak: 


Na świcie wyruszyliśmy do agencji po nasze autko. Konrad próbował wynegocjować caddy, jednak zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami Suzuki S-cross. Ponoć wygląda lepiej, niż jeździ, ale za to miał duży bagażnik, odpalał na guzik i wszystkie napisy na monitorze były po rosyjsku. 


Naszym celem był Margalef. Pogoda cieszyła ciepłym słońcem i temperaturą około 20 stopni. Jednak im dalej od morza - tym zimniej.
   Na kemping dojechaliśmy na 17stą. Słońce już się schowało za skałami. Miejsce przepiękne, obok jest źródło z wodą pitną. Jednak, jak się okazało następnego dnia, o tej porze roku jest prawie cały czas w cieniu i przez to bardzo wilgotne. Szybko rozłożyliśmy namioty i poszliśmy na mały rekonensans do sektoru Fenestra (około 5 minut na piechotę). Jest tam bardzo dużo wspinania o różnym stopniu trudności: i piony, i dach, i przewieszenie, tylko też bardzo wilgotno. Rano podjęliśmy decyzję przeprowadzić się na inny kemping – duży parking koło tamy. Doświadczony Konrad obiecał, że tam słońce będzie.



Pierwszym naszym sektorem został Cami de l'ermita w pobliży małej świątyni, wbudowanej w skalę, w której niektórzy nocują, mimo zakazu policji. Nastrój miałam kiepski. Po naszym spacerze pod Fenestre czułam się przygnębiona. Ta przestrzeń, formacja, przytłaczały mnie. Wydawało się, że nawet tyłka nie ruszę. Aczkolwiek po pierwszych dwóch onsajtach Jugant get 6c i Erminano 7a wiara w siebie wróciła I chęć wspinania też. Ciało chętnie współpracowało I pokonywało grawitację, a słońce w tym czasie ogrzewało nas po zimnej nocy. 
 

Tego samego dnia odwiedziliśmy również sektor obok — Cabernet. Tam po kilku próbach udało mi się zrobić Mar de fons 7b. Krótka droga z trudnym (jak dla mnie) i dynamicznym cruxem. Jednak większe wrażenie zrobiła na mnie 40 metrowa Califato coach 7b. Jej mi się nie udało poprowadzić bez bloków, ale napewno jeszcze do niej wrócę. Trzeba tylko potrenować wytrzymałość i tempo (albo głowę). Po lewej stronie od rej drogi znajduję się popularna 7c. Do niej się nie wstawiałam. Po prawej stronie są dwie drogi 6c i 6b, ale mało sympatyczne. Szara skała z ostrymi chwytami i  mało czytelna linia



Miasteczko Margalef znajduje się w pięciu kilometrach od kempinga pod tamą. Jest tam bardzo klimatyczny bar, do którego przychodzą prawie wszyscy wspinacze i nieraz trudno znaleźć w nim wolne miejsce. W barze można poobserwować tych, kto w dzień zmagał się na sektorze z różnymi drogami. Charakterystyczne gesty pokazują stopień napalenia wspinacza. Również można za 4 euro wykąpać się pod prysznicem, albo bezpłatnie w toalecie (jeżeli wam nie przeszkadzają niecierpliwe pukania w drzwi, chętnych skorzystać z kibelka). Barmen i inny personel, jak większa część hiszpanów, nie mówią po angielsku. Miałam problem, żeby zamówić coś innego niż pieczone ziemniaki, piwo i wino. 



Z pogodą było różnie. Kilka dni pod rząd była bardzo gęsta mgła i przez to wilgotno i zimno. Lecz kiedy już pokazało się słońce, to najlepszymi sektorami w Margalefie były Espadelles (niewiarygodna ilość dróg dla każdego i słońce mniej więcej od 9tej do 16tej) i Laboratori (niedaleko kempingu, przy drodze, można z samochodu asekurować :))
 

 

Bliżej Sylwestra do Margalefu zjeżdżało się coraz więcej osób. W weekendy w skałach nawet powstawał mały tłok. Francuzi, niemcy, włosi, czesi, belgijcy, holendrzy, polacy, oczywiście hiszpanie i na pewno jeszcze dużo innych narodowości można było spotkać dookoła. Jako ciekawostka dla mnie był mały rozkładany straganik w sektorze Espadelles. Sprzedawano tam worki na magnezje, biżuterię I czapki. Jednak doszliśmy do wniosku, że szybciej by się sprawdził tam food-track z kanapkami I burgerami.



W dni restowe głównie spacerowaliśmy po okolicach, oprócz tego trochę malowałam akwarelką i robiłam zdjęcia, a Robert majsterkował (zrobił korkociąg ze śledzia, hamak, ławkę). Raz, przed Bożym Narodzeniem wybraliśmy się na zakupy do miasteczka Llejda (czyta się jejda). Na reszcie mogliśmy dokupić w decathlonie ciepłych rzeczy, których zabrakło na tym wyjeździe. Po drodzę wstąpiliśmy do sklepy oliwkowego, bardzo polecany przez Anie i Konrada. Tam można kupić bardzo dobrą oliwę i inne rzeczy z tego owocu oraz wino. Wieczory tradycyjnie spędzaliśmy w barze, żeby się zagrzać, wykąpać, sprawdzić prognozę pogody i pogadać z innymi.




Po jednej szczególnie zimnej nocy zdecydowaliśmy się na nocleg w hotelu. Niestety nowe i bardzo przytulne schronisko w Margalefie 25 grudnia było zamknięte. Poszliśmy do hotelika, gdzie cena za osobę wynosiła 20 euro (w porównaniu do 11,5 euro za osobę w schronisku). I co z tego, że mieliśmy osobny dwuosobowy numer, jak było zimniej i wilgotniej niż w nawiocie. Dwa razy wyłączano prąd, gorącej wody nie było. O 19stej Konrad nie wytrzymał i porozmawiał z kim trzeba. W ciągu godziny stało się ciepło, jeszcze kilka godzin później można było się wykąpać pod gorącym prysznicem.


Po dwóch tygodniach w Margalefie, pojechaliśmy na jeden dzień do Montsantu. Na parkingu byliśmy już późno wieczorem. Ale księżyc świecił wystarczająco jasno, żeby mogliśmy podziwiać przepiękny masyw skalny nad nami. W tym momencie trochę pożalowałam, że nie przyjechaliśmy tutaj wcześniej.
  Na parkingu jest zakaz rozbijania namiotów, ale nie mieliśmy wyboru. Oprócz naszej czwórki obok było tylko dwa kapery, co nas bardzo zdziwiło. Od godziny ósmej horyzont już był rozjaśniony pierwszymi promieniami słońca. W porównaniu z kempingiem w Margalefie, gdzie pierwsze promienie można było złapać około godziny 10:40, to było dla nas luksusem. Śniadanie na tle takiego pejzażu smakowało w tysiąc razy lepiej. O 10-11 zaczęły podjeżdżać samochody. W ciągu godziny było ich już około dwunastu.




Podejście do sektora Raco de Miso zajęło nam półgodziny. Co chwila się zatrzymywałam, ponieważ widok dookoła otwierał się nieziemski. Było widać nawet trochę morza. Drogi w sektorze są bardzo długie od 30 do 50 metrów, ale bardzo przyjemne. Przynajmniej te, co spróbowałam. Są tam przepiękne 7a po dobrych dziurkach, 7b+ z bardzo ciekawą linią i moja na razie niespełniona miłość 7c. 100% jest droga dla mnie. Z 7-8 metrowym balderkiem na początku, a dalej 20 metrów po dużych chwytach. 
Jeden dzień w Montsancie za mało. Ale teraz wiem od czego zaczne następnym razem.


Przedostatnia noc przywitała nas mocnym wiatrem, myślałam, że nas porwie z całym namiotem. Żeby przygotować śniadanie musieliśmy przykryć kuchenkę gazową ze wszystkich stron karimatą. Prawdopodobnie wiatr w Montsancie jest częstym gościem. Z trudem skończyliśmy śniadanie i wyruszyliśmy w podróż. Po drodze wpadliśmy do znajomego Konrada Rafała, które mieszka z rodziną w 5 minutach jazdy od sektora. To co zobaczyłam zrobiło na mnie duże wrażenie. Mieszkają oni w jurcie, która jest zamontowana na drewnianym tarasiku, mają solara, obok jurty mają zagospodarowany kawałek podwórka na kuchnie i miejsce dla odpoczynku. Jest przytulnie i bardzo prosto. Mają niewielki ogródek, dwóch wesołych psów i dwóch kotów. Wynajmują przyczepę chętnym podróżnikom, planują postawić jeszcze jedną jurtę (co dla mnie, urodzonej w Kazachstanie, wygląda bardzo znajomo i wywołuje piękne wspomnienia z dzieciństwa) .Okazuję się, że można i tak.


Z Montsantu pojechaliśmy w stronę Barcelony, ponieważ następnego dnia mieliśmy samolot o 10tej rano. Tam, nad brzegiem morza znajduje się niewielki sektor Garraf. Do lotniska z tamtąd jest 20 kilometrów. Miasteczko jest małe, ale sympatyczne, z dużą plażą i uroczymi zakątkami. Pogoda o 8 stopni cieplejsza, niż w Margalefie. Przyjechaliśmy około czternastej, pomyślałam, że było by przestępstwem nie zobaczyć sektoru. Więc wyruszyliśmy na krótki wspin.

Sektor w Garrafie jest malutki, ale z ładnym widokiem na morze. Zrobiłam tylko jedną drogę o trudności 6b, która miejscami była wyślizgana setką poprzednich wspinaczy, a miejscami wypolerowana słonym morskim wiatrem. Czułam się jak na lodowisku. Nie wiem jak tam wyglądają trudniejsze trasy. Ciepła słoneczna pogoda i piwo w plecaku kusili bardziej. Myślę, że warto było by na pary dni się wybrać do tego rejonu, żeby nacieszyć się widokiem i może nawet się wykąpać. 




Podsumowując, mogę z pewnością powiedzieć, że wyjazd był udany. W dużym stopniu poprawił on moją wiarę w siebie, wyluzował mnie pod wieloma względami i dodał siły. Na panelu nie nauczysz się do końca temu, co spotkasz na otwartej przestrzeni. Mam nadzieję, że ten rok podaruje jeszcze mnóstwo wspaniałych podróży i inspiracji. Czego i życzę każdemu!


Комментариев нет:

Отправить комментарий