2014 rok pod wieloma
względami okazał się bardzo ciężkim dla mnie. Dlatego wyjazd do
Hiszpanii był pewnym zbawieniem od smutnych myśli i nadzieją na
dobre zmiany. 17 grudnia zapakowani w
plecaki pełne ekspresów, jedzenia i innych niezbędnych drobiazgów,
wylądowaliśmy w Gironie. Było już około północy, więc
zdecydowaliśmy się przenocować na lotnisku. Chłopaki na podłodze,
dziewczynki na krzesłach (choć nie jestem pewna komu było bardziej
wygodnie). Wyglądało to mniej więcej tak:
Na świcie wyruszyliśmy
do agencji po nasze autko. Konrad próbował wynegocjować caddy,
jednak zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami Suzuki S-cross. Ponoć
wygląda lepiej, niż jeździ, ale za to miał duży bagażnik,
odpalał na guzik i wszystkie napisy na monitorze były po rosyjsku.
Naszym celem był
Margalef. Pogoda cieszyła ciepłym słońcem i temperaturą około
20 stopni. Jednak im dalej od morza - tym zimniej.
Na kemping dojechaliśmy
na 17stą. Słońce już się schowało za skałami. Miejsce
przepiękne, obok jest źródło z wodą pitną. Jednak, jak się
okazało następnego dnia, o tej porze roku jest prawie cały czas w
cieniu i przez to bardzo wilgotne. Szybko rozłożyliśmy namioty i
poszliśmy na mały rekonensans do sektoru Fenestra (około 5 minut
na piechotę). Jest tam bardzo dużo wspinania o różnym stopniu
trudności: i piony, i dach, i przewieszenie, tylko też bardzo
wilgotno. Rano podjęliśmy decyzję przeprowadzić się na inny
kemping – duży parking koło tamy. Doświadczony Konrad obiecał,
że tam słońce będzie.
Pierwszym
naszym sektorem został Cami de l'ermita
w pobliży małej świątyni, wbudowanej w skalę,
w której niektórzy nocują, mimo zakazu policji. Nastrój miałam
kiepski. Po naszym spacerze pod Fenestre czułam się przygnębiona.
Ta przestrzeń, formacja, przytłaczały mnie. Wydawało się, że
nawet tyłka nie ruszę. Aczkolwiek po pierwszych dwóch onsajtach
Jugant get 6c i
Erminano 7a wiara w siebie wróciła I chęć
wspinania też. Ciało chętnie współpracowało I pokonywało
grawitację, a słońce w tym czasie ogrzewało nas po zimnej nocy.
Tego
samego dnia odwiedziliśmy również sektor obok — Cabernet.
Tam po kilku próbach udało mi się zrobić Mar de fons 7b. Krótka
droga z trudnym (jak dla mnie) i dynamicznym cruxem. Jednak większe
wrażenie zrobiła na mnie 40 metrowa Califato coach 7b. Jej mi się
nie udało poprowadzić bez bloków, ale napewno jeszcze do niej
wrócę. Trzeba tylko potrenować wytrzymałość i tempo (albo
głowę). Po lewej stronie od rej drogi znajduję się popularna 7c.
Do niej się nie wstawiałam. Po prawej stronie są dwie drogi 6c i
6b, ale mało sympatyczne. Szara skała z ostrymi chwytami i mało czytelna linia.
Miasteczko Margalef
znajduje się w pięciu kilometrach od kempinga pod tamą. Jest tam
bardzo klimatyczny bar, do którego przychodzą prawie wszyscy
wspinacze i nieraz trudno znaleźć w nim wolne miejsce. W barze można
poobserwować tych, kto w dzień zmagał się na sektorze z różnymi
drogami. Charakterystyczne gesty pokazują stopień napalenia
wspinacza. Również można za 4 euro wykąpać się pod prysznicem,
albo bezpłatnie w toalecie (jeżeli wam nie przeszkadzają
niecierpliwe pukania w drzwi, chętnych skorzystać z kibelka).
Barmen i inny personel, jak większa część hiszpanów, nie mówią
po angielsku. Miałam problem, żeby zamówić coś innego niż
pieczone ziemniaki, piwo i wino.
Z pogodą było różnie.
Kilka dni pod rząd była bardzo gęsta mgła i przez to wilgotno i
zimno. Lecz kiedy już pokazało się słońce, to najlepszymi
sektorami w Margalefie były Espadelles
(niewiarygodna ilość dróg dla
każdego i słońce mniej więcej od 9tej do 16tej)
i Laboratori (niedaleko
kempingu, przy drodze, można z samochodu asekurować :)).
Bliżej Sylwestra do
Margalefu zjeżdżało się coraz więcej osób. W weekendy w skałach
nawet powstawał mały tłok. Francuzi, niemcy, włosi, czesi,
belgijcy, holendrzy, polacy, oczywiście hiszpanie i na pewno jeszcze
dużo innych narodowości można było spotkać dookoła. Jako
ciekawostka dla mnie był mały rozkładany straganik w sektorze
Espadelles. Sprzedawano tam worki na magnezje,
biżuterię I czapki. Jednak doszliśmy do wniosku, że szybciej by
się sprawdził tam food-track z kanapkami I burgerami.
W dni
restowe głównie spacerowaliśmy po okolicach, oprócz tego trochę
malowałam akwarelką i robiłam zdjęcia, a Robert majsterkował
(zrobił korkociąg ze śledzia, hamak, ławkę). Raz, przed Bożym
Narodzeniem wybraliśmy się na zakupy do miasteczka Llejda
(czyta się jejda). Na
reszcie mogliśmy dokupić w decathlonie ciepłych rzeczy, których
zabrakło na tym wyjeździe. Po drodzę wstąpiliśmy do sklepy
oliwkowego, bardzo polecany przez Anie i Konrada. Tam można kupić
bardzo dobrą oliwę i inne rzeczy z tego owocu oraz wino. Wieczory
tradycyjnie spędzaliśmy w barze, żeby się zagrzać, wykąpać,
sprawdzić prognozę pogody i pogadać z innymi.
Po
jednej szczególnie zimnej nocy zdecydowaliśmy się na nocleg w
hotelu. Niestety nowe i bardzo przytulne schronisko w Margalefie 25
grudnia było zamknięte. Poszliśmy do hotelika, gdzie cena za osobę
wynosiła 20 euro (w porównaniu do 11,5 euro za osobę w
schronisku). I co z tego, że mieliśmy osobny dwuosobowy numer, jak
było zimniej i wilgotniej niż w nawiocie. Dwa razy wyłączano
prąd, gorącej wody nie było. O 19stej Konrad nie wytrzymał i
porozmawiał z kim trzeba. W ciągu godziny stało się ciepło,
jeszcze kilka godzin później można było się wykąpać pod
gorącym prysznicem.
Po
dwóch tygodniach w Margalefie, pojechaliśmy na jeden dzień do
Montsantu. Na parkingu byliśmy już późno wieczorem. Ale księżyc
świecił wystarczająco jasno, żeby mogliśmy podziwiać przepiękny
masyw skalny nad nami. W tym momencie trochę pożalowałam, że nie
przyjechaliśmy tutaj wcześniej.
Na parkingu jest zakaz
rozbijania namiotów, ale nie mieliśmy wyboru. Oprócz naszej
czwórki obok było tylko dwa kapery, co nas bardzo zdziwiło. Od
godziny ósmej horyzont już był rozjaśniony pierwszymi promieniami
słońca. W porównaniu z kempingiem w Margalefie, gdzie pierwsze
promienie można było złapać około godziny 10:40, to było dla
nas luksusem. Śniadanie na tle takiego pejzażu smakowało w tysiąc
razy lepiej. O 10-11 zaczęły podjeżdżać samochody. W ciągu
godziny było ich już około dwunastu.
Podejście do
sektora Raco de Miso
zajęło nam półgodziny. Co chwila się
zatrzymywałam, ponieważ widok dookoła otwierał się nieziemski.
Było widać nawet trochę morza. Drogi w sektorze są bardzo długie
od 30 do 50 metrów, ale bardzo przyjemne. Przynajmniej te, co
spróbowałam. Są tam przepiękne 7a po dobrych dziurkach, 7b+ z
bardzo ciekawą linią i moja na razie niespełniona miłość 7c.
100% jest droga dla mnie. Z 7-8 metrowym balderkiem na początku, a
dalej 20 metrów po dużych chwytach.
Jeden dzień w Montsancie za
mało. Ale teraz wiem od czego zaczne następnym razem.
Przedostatnia noc
przywitała nas mocnym wiatrem, myślałam, że nas porwie z całym
namiotem. Żeby przygotować śniadanie musieliśmy przykryć
kuchenkę gazową ze wszystkich stron karimatą. Prawdopodobnie wiatr
w Montsancie jest częstym gościem. Z trudem skończyliśmy
śniadanie i wyruszyliśmy w podróż. Po drodze wpadliśmy do
znajomego Konrada Rafała, które mieszka z rodziną w 5 minutach
jazdy od sektora. To co zobaczyłam zrobiło na mnie duże wrażenie.
Mieszkają oni w jurcie, która jest zamontowana na drewnianym
tarasiku, mają solara, obok jurty mają zagospodarowany kawałek
podwórka na kuchnie i miejsce dla odpoczynku. Jest przytulnie i
bardzo prosto. Mają niewielki ogródek, dwóch wesołych psów i
dwóch kotów. Wynajmują przyczepę chętnym podróżnikom, planują
postawić jeszcze jedną jurtę (co dla mnie, urodzonej w
Kazachstanie, wygląda bardzo znajomo i wywołuje piękne wspomnienia
z dzieciństwa) .Okazuję się, że można i tak.
Z Montsantu
pojechaliśmy w stronę Barcelony, ponieważ następnego dnia
mieliśmy samolot o 10tej rano. Tam, nad brzegiem morza znajduje się
niewielki sektor Garraf.
Do lotniska z tamtąd jest 20 kilometrów. Miasteczko jest małe, ale
sympatyczne, z dużą plażą i uroczymi zakątkami. Pogoda o 8
stopni cieplejsza, niż w Margalefie. Przyjechaliśmy około
czternastej, pomyślałam, że było by przestępstwem nie zobaczyć
sektoru. Więc wyruszyliśmy na krótki wspin.
Sektor w Garrafie jest
malutki, ale z ładnym widokiem na morze. Zrobiłam tylko jedną
drogę o trudności 6b, która miejscami była wyślizgana setką
poprzednich wspinaczy, a miejscami wypolerowana słonym morskim
wiatrem. Czułam się jak na lodowisku. Nie wiem jak tam wyglądają
trudniejsze trasy. Ciepła słoneczna pogoda i piwo w plecaku kusili
bardziej. Myślę, że warto było by na pary dni się wybrać do
tego rejonu, żeby nacieszyć się widokiem i może nawet się
wykąpać.
Podsumowując, mogę z
pewnością powiedzieć, że wyjazd był udany. W dużym stopniu
poprawił on moją wiarę w siebie, wyluzował mnie pod wieloma
względami i dodał siły. Na panelu nie nauczysz się do końca
temu, co spotkasz na otwartej przestrzeni. Mam nadzieję, że ten rok
podaruje jeszcze mnóstwo wspaniałych podróży i inspiracji. Czego
i życzę każdemu!
Комментариев нет:
Отправить комментарий